Mamy taki pasek wzdłuż okna zamiast zasłon czy firan, taki pasek na samym środku, który uniemożliwia przechodniom patrzeć na nas, a nam na nich. Mieszkamy na parterze, okna są ogromne to i każdy może łypnąć okiem. Każdy łypie. Ja tak samo łypię jak przechodzę obok innych wielkich okien, wszyscy tu mają wielkie okna. Nie wszyscy mają zasłony, firany czy ten pasek właśnie, co odcina wszystkich na wysokości pasa. Jak ktoś przechodzi koło naszego mieszkania to widzę tylko nogi. Rzadko widzę głowy, trzeba być bardzo wysokim, żeby ta głowa wystawała. Jem śniadanie i patrzę na nogi przechodniów. Różne są te nogi, ale złapałam się na tym, że zaczęłam je już szeregować. Istnieją dla mnie dwie główne kategorie nóg. Nogi szczupłe i nie. Tym szczupłym przypisuję szczęście i udane życie, tym grubszym życie udane mniej i mniej szczęścia. Niedawno przeszły mi obok okna nogi zgrabne jak rzadko, nogi w pięknych, czerwonych i ciasnych spodniach i moja pierwsza myśl była taka, że ile szczęścia mieć musi właścicielka tych nóg i spodni, jakie lekkie i piękne musi być jej życie, pewnie nigdy nie wstaje lewą nogą taka właścicielka nóg. Złapałam się na tym, że synonimem szczęścia są dla mnie zgrabne nogi. Jeśli ktoś ma zgrabne nogi to już za nogi boga złapał. Na tym się złapałam, że odmówiłam szczęścia wszystkim właścicielom nóg mniej zgrabnych, nieco grubszych, wyłażących z kanonu. Ja mam takie nogi. To one stają mi na drodze do szczęścia. Jak kłody pod nogi te nogi. Gdyby nie nogi (ale też przecież brzuch, pupa, ramiona) to miałabym w życiu wszystko. A nie mam. Mam w życiu trochę za dużo.
To bardzo wszystko osobiste, co mówię, ale przekonuję się coraz bardziej, że problem nie dotyczy tylko mnie. Że miliony dziewcząt budzi się co rano z milionem kompleksów, które stają im na drodze do szczęścia. Tylko że jak się wypowie na głos, że szczęście to płaski brzuch to brzmi to jednak śmiesznie, nie? Że szczęście to przerwa między udami, brak cellulitu i uniesiona pupa. Że szczęście jest wtedy jak się zgubi pięć kilo. Jakie to głupie. A jakie zajmujące! Bo żeby zgubić pięć kilo, mieć super pupę i super brzuch to trzeba bardzo wiele znieść. I niewiele jeść. Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, a jak się nie poćwiczy raz to trzeba sobie mówić, że jest się głupią, leniwą krową, która nic w życiu nie osiągnie skoro nie potrafi ćwiczyć, skoro wymięka. Nic nigdy nie osiągnie, skoro waży kilka kilogramów za dużo. Nic nie osiągnie, skoro nie ma wcięcia w talii. A jak się na przykład trochę więcej zje, jak się zje na przykład ciastko to trzeba się samobiczować długo długo, najlepiej słowami, że się jest jak dziecko, które nie potrafi się kontrolować, że się jest grubą, wstrętną świnią, która nigdy nie odniesie sukcesu, skoro tak ciężko jest jej odmówić sobie ciastka. Droga do super pupy i super brzucha to często droga do piekła, które samemu się sobie zgotowuje. Piekła pełnego tortur, z których jedynie kilka tylko to: z nienawiści do siebie czarny pas, złość, głodówka i głód, czekolada i wyrzuty sumienia, z kosmosu postanowienia, głodówka, ćwiczenia, ćwiczenia, zawód i wstręt, jelit skręt, bezradność i kolejne postanowienia, ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia, głodówka i głód, złość, żal i płacz, żołądka wrzód, nieskończony trud, diety bez mety, jedzeniowe sekrety, niechodzenie na bankiety, porównywanie się do każdej innej kobiety i zawsze w tym porównaniu przegrywanie. A co będzie, jeśli się na chwilę przestanie? Jeśli się powie pas dietom i dietetycznym pierdoletom. Ćwiczeniom na siłę i na siebie ciągłą złością? Mierzenie się z kością. Gdyby tak więcej miłości było w nas do nas. Gdyby tak spróbować do kanonu nie pasować. No proszę was. Ja pas, ja pas, ja pas.
Lepiej zając się umysłem. Tyle na temat. Przyda się.