Z tym wyjeżdżaniem z miejsc jest tak, że nas niby ciągnie, niby frajda, po tylu latach jedziemy, ju hu, a później przyjeżdżamy i ja jestem w kropce zupełniej, wstaję rano, robię herbatę, a żyć się nie chce od tej polskiej zimy, od tych ciemnic prawie całodobowych, od tramwajów zapchanych po sufit i nagrzanych jak ciepłe kraje, jak wakacje z lodem na patyku, a wszyscy w kurtkach i czapkach, i tego nie ma jak zdjąć, bo miejsca nie ma, a wszyscy wzdęci i uparci, płakać się chce jak pan policjant każe mandat płacić za przejście na czerwonym, chociaż to nikomu nic złego nie zrobiło, a tyle złego się dzieje, tylu można by za zło karać, to pan do nas, że mandat musi być, nie ma zmiłuj, występek jest występek, ja mam obowiązek ukarać, ja nic nie mogę zrobić, mam związane ręce, kolega też ma związane ręce, tymi związanymi rękoma te mandaty musimy, żadne pouczenie, państwo wkroczyli na jezdnię, to jest godne kary i chuj, i nie ma, nieważne, że całe miasto zasrane jest psami, że nikt po psach nie sprząta, że jak się chce posprzątać po psie, to trzeba wejść w sześć innych gówien, bo nie ma gdzie stanąć, za to mandatu nie ma, za to, że matka czterema kółkami wózka wjechała w cztery różne gówna i jedzie tym wózkiem do domu, a jej dzidzia raczkuje radośnie po brudnej podłodze, bo to nie sposób podłóg przy dziecku myć dzień w dzień, za gówna mandatu nie ma, jest mandat za czerwone, pan idzie z psem na smyczy, pies zrobi prosto na chodnik, pan odchodzi i wysrane ma, że zaraz inny pies w to czy przechodzień, a policja czy straż miejska mu nic nie zrobi, bo oni łapią rowerzystów i pieszych, co dopuszczają się przestępstw drogowych, światła już policja włącza w radiowozie, już na kogucie nadupia przez chodniki, krawężniki, już na oczach świadków wsadza takiego przestępcę do radiowozu i ma związane ręce i mózg na supeł, i nie ma zmiłuj, a tymczasem pan z psem już siedem kup posadził, baba z dzieckiem już ma całe koła i pantofle w tym, dziecko już raczkuje po podłodze, jest radość i pisk, i choroby zakaźne, ale to spoko, bo zaraz w telewizji powiedzą jaką tabletkę wziąć, jeśli twój maluch zakaził się chorobą z niewiadomego źródła, a objawem jest gorączka i biegunka, już ci telewizja doradzi polska jaką tabletkę w kształcie misia niedźwiadka do buzi dać, tabletkę o smaku soku truskawkowego, o smaku szczęścia i radości, bo każdy z nas zasługuje na szczęście i radość, potośmy się porodzili wszyscy, żeby ta radość, to szczęście w tym szczególnie nieszczęśliwym kraju, gdzie w telewizji jak leci film to jest siedemnaście razy szatkowany reklamami o lekach właśnie, na rozwolnienie lub zatwardzenie, na wzdęcie, zgagę, pieczenie w żołądku, a zaraz później lecą sosy w proszku i keczupy w plastikach, i dzieci jedzące ze smakiem makaron z klopsem w tym właśnie keczupie, w tym sosie z proszku, który smakuje jak u mamy, jak umami, a zaraz znowu będzie tableteczka na przelewanie w jelitach, na nadmiar cuchnących gazów, które przecież nie od tego są, że się zjadło trzysta zrazów, w tym kraju, gdzie bohaterowie dowcipów mają zawsze na imię Stefan i Gienia, i to jest żart nie do znudzenia, a jak kabareciarze wychodzą na scenę to masz ochotę płakać, że takie mamy poczucie humoru, że koleś musi wyjść ubrany za grubą babę i w brzydką sukienkę wcisnąć dwa balony i musi mówić piskliwym głosem, bo takie są ponoć baby w tym kraju, nie takie, że idą na ulicę i krzyczą, bo tu trzeba krzyczeć, by cię zauważono, że jesteś, i jesteś ważna i odważna, nie, w tym kraju baby krzyczą tylko na mężów Stefanów, bo ci pozapominali o rocznicach ślubu, a mężowie Stefanowie nie chcą już świętować takich rocznic, bo właśnie wyszło, że się Gienia roztyła i postarzała, cała publika sika ze śmiechu, że skoro pani ma nadwagę i zmarszczki, i się domaga obchodzenia rocznic to musi być jakaś durna, a Stefan choć wygląda jak pipa i burak zasługuje tylko na jędrne i świeże, wszyscy klaszczą w takt fortepianowych pląsów, wspaniale jest tak się oderwać od codzienności, i pochichrać w kabarecie, w kapciach przy telewizorze, a ta codzienność też taka, że co dziś na obiad, co na kolację, co na obiad jutro, boże, kupmy jedzenie, bo zaraz zamkną sklepy, kupmy picie, żeby pod telewizor mieć, pod kabaret śmieszny, pod sporty, w których grają Polacy, wszyscy Polacy to jedna rodzina, choć jeden drugiemu wilkiem, strykiem, szpadą i zdradą, jak to mówił poeta, choć się tu poetów już nie czyta w tym kraju, tu się gówno czyta, gówna słucha i gówna robi na chodnikach, a wszystko to bezkarnie, bo kary to tylko dla pieszych, co spieszą i na czerwonym hops hops, jest klops i sto złotych z tych solidnych pensji, za które można pohulać i ułożyć sobie całe życie przygodne i godne, całe życie przed telewizorem i w kapciach.
Piękne podsumowanie, daj Boże by to tylko 2017 był tak trafnie ubierany w zdania. Oby 2018 był inny, by nic w tym stylu napisać się nie dało.
Zawsze mnie zastanawia czy my, Polacy, jesteśmy tacy narzekający i że nie powinniśmy być, czy też naprawdę mamy powód.
Jakoś tak jest, że nawet jak ktoś nie jest z Polski, ale tu przyjeżdża pomieszkać (albo wraca po jakiejś nieobecności) to też zaczyna narzekać na pogodę, wiatr, że ciemno, że brudno, że kupy, że ludzie niemili itd.
Ja też narzekam na kupy i ludzi i nie czuję się wcale, że nie mam powodu. O.
Może od wdychania tych kup tak człowiekowi się humor psuje?
Ja na przykład w Polsce ludzi strasznie nie lubię, każdemu przepychającemu się w komunikacji w myślach źle życzę i bluzgam na niego w wyobraźni, a za granicą wszyscy się wydają jacyś tacy przyjaźniejsi…