Po ród, cz. 2

W całym porodzie najmocniej się bałam, że trafię na niemiłe baby, które będą mówiły mi, ale proszę pani, proszę nie dramatyzować, poród jest poród, ma boleć. Bałam się, że będę traktowana po polsku, instrumentalnie, że nikomu nie będzie się chciało ani opłacało, że baby między sobą będą opowiadały o sałatkach jarzynowych, marynacie do grillowania mięs czy innej babie, co – durna – ubrała się nie tak jak przystało. Tak się nie stało. Na porodówce wszyscy przywitali mnie miło i ciepło, ludzi tam było mnóstwo, trzy panie w trakcie porodu i ja, co idę na rzeź. Jakieś dziewczyny witały się z panią, która mnie na tą porodówkę prowadziła i mówiły jej, że dziś mają egzamin praktyczny, egzamin z przyjmowania porodu, te dziewczyny były serdeczne i dobre, w ogóle z góry wszystkim chciałam dziękować za serdeczność i dobro, bo bardzo potrzebowałam tych emocji od trzydziestu pięciu godzin. Tego, żeby mnie ktoś pogłaskał po plecach i powiedział, świetnie ci idzie, dasz radę. Potrzebowałam współczucia i braw. Otuchy i zagrzewania do walki. Żartów i uśmiechu. I przekrzywiania głowy na bok w geście zrozumienia i empatii. Łóżko porodowe było bardzo wygodne, ekipa bardzo miła, a ja ciągle jeszcze liczyłam, że kwadrans, góra dwa i dzidzię mam, i idę spać. Tomek przyszedł, podekscytowany jak nie wiem, za rękę mnie już trzymał, już z każdym gadał, co i jak, ja się z miejsca spytałam o jakiś rozweselający gaz, jakieś narkotyki eleganckie, żebym sobie trochę chociaż. Dostałam ten gaz, ale nie wiem, czy był efekt, bo rozweseliło mnie najmocniej to, że jestem już na tym etapie porodu, że jeden kwadrans, może dwa. Mhm. Po trzech godzinach darcia się z bólu, ściskania tomkowej ręki i błagania o koniec tego koszmaru dowiedziałam się, że rozwarcie jest wciąż na etapie 5 centymetrów, czyli że od trzech godzin nie zmieniło się nic. Mogłam tylko płakać z bezsilności. Bo byłam bez sił już wtedy. A jeszcze cały maraton przede mną. Bo tak mi dziewczyny mówiły, że poród to jak przebiegnięcie maratonu ze złamaną nogą. Potworny, potworny wysiłek fizyczny. I one mówiły o tej drugiej fazie porodu, kiedy rozwarcie jest pełne i zaczyna się przeć. Ja po 38 godzinach byłam w połowie fazy pierwszej. I nie wiedziałam, co robić. Tomek zasugerował kolejny prysznic, i poszliśmy faktycznie, ja tam płakałam bardzo, bardzo i ledwo stałam już na nogach, i naprawdę denerwowałam się tym maratonem, co przede mną i czy ja dam radę, skoro nie spałam tyle godzin i skoro kolejne godziny przede mną. Bo już się przestałam łudzić, że to kwadrans. Że kwartał bardziej. A jak wróciłam do łóżka to mi zaproponowano jakieś coś na przyspieszenie tego wszystkiego, co się zgodziłam z miejsca, zwłaszcza, że miało mi to trochę też ulżyć w bólu. Tiofentanyl, o. Polecam jak mało co. Pozwoliło mi to przespać się między skurczami, a mówiąc przespać mam na myśli stracić przytomność niemal. Odzyskiwałam ją na czas skurczu, bo bolał tak, że łapałam Tomka za rękę i płacząc, mówiłam mu, że nie dam rady już, nie dam. A później z największą powagą i najgłębszym przerażeniem wykrzykiwałam, że za chwilę rozerwie mnie z bólu. I nie przesadzam nic, byłam pewna, że rozerwie mnie z bólu. Na pół. I Tomek mi mówił, że tak się nie stanie, i wszyscy inni mówili mi, że tak się nie stanie, takie mogę mieć tylko odczucie, ale nie ma siły, żeby mnie faktycznie rozerwało. To tylko takie uczucie. Tylko. Boże. I że mam oddychać, to mi pomoże. Na ścianie był taki plakat dziecka, co leżało na jakiejś puchatej podusi i miało jakiś na czole kwiat, ja się patrzyłam w ten plakat, w to dziecko, bo zawsze wszyscy mówią, znajdź sobie punkt, skoncentruj się na nim i walcz. Ja się koncentrowałam na tym, że na co tym dzieciom te kwiaty na pół czoła, i że pewnie mnie tak z bólu strasznie rwie, bo to jest kara za to, że tak drwię. Każdy kolejny skurcz był jeszcze większą męką niż skurcz poprzedni, między skurczami mdlałam i do końca nie wiem, co się działo i kiedy. Wiem, że podano mi kolejne leki, że godziłam się na wszystko już, choć nie jestem pewna, czy ktokolwiek pytał mnie o zdanie. Że w pewnym momencie było przy moim łóżku bardzo dużo ludzi i że ktoś powiedział, że zaraz zacznie mi mocniej bić serce i żebym się nie martwiła. I że muszą mi podać tlen, i że mam się nie martwić nic. Nie wiem, w którym momencie zaczął się faktyczny poród, ale wiem, że znowu miałam taki przebłysk nadziei, że to kwadrans, góra dwa, że to formalność już, że przecież nie może być tak, że tyle wycierpiałam, żeby zaraz cierpieć męki kulminacyjne. A jednak! Kazano mi się położyć na boku i na czas skurczu przyciągać jedną nogę do siebie. A później bardzo szybko oddychać, żeby na szczycie skurczu przeć ze wszystkich sił. Na samo wspomnienie tego piekła robi mi się niedobrze i odruchowo sama siebie obejmuję w pasie. Nie wiem, ile było tych skurczów, bo w międzyczasie mdlałam chyba, to najboleśniejsza i najbardziej dla mnie zamglona część całego porodu. Pamiętam tylko sytuację, w której zapadła cisza. Taka na dwie-trzy sekundy. I że ci ludzie wszyscy, na których patrzyłam z dołu wymienili się spojrzeniami z doktorem głównym, a ten po chwili oznajmił, nieznoszącym sprzeciwu: skończymy to cięciem. I tylko Tomek zapytał jak to, przecież tyle godzin, ostatnia faza, trzy-cztery pchnięcia, kwadrans góra, na co doktor podniesionym głosem spytał go, czy chce mieć zdrowe dziecko? I wszystko potoczyło się w moment. Nagle ktoś przeniósł mnie na inne łóżko, a nad głową migały mi korytarzowe światła i zaraz kolejne łóżko, ktoś coś mi robił z ręką, ktoś inny jakąś maskę mi na buzię wsadzał, ktoś powiedział, musimy zdążyć przed skurczem, a ja myślałam tylko, co za niesamowita organizacja pracy, jak na kuchniach, w których tyle pracowałam, jak mróweczki w pocie czoła. Cicho i szybko. I każdy wiedział, co robić. Patrzyłam na nich z podziwem. I straszliwie się bałam o małego. Skoro to cięcie. Ten wcześniej tlen, szybsze bicie serca. I nic kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje, a ta maska na buzi powodowała narastający syndrom klaustrofobiczny. I pamiętam, że powiedziałam, że mam skurcz następny i że chciało mi się płakać, że nie ma Tomka, ale byłam zbyt zmęczona, żeby płakać. To była moja ostatnia myśl. A później otworzyłam oczy i myślałam, że ten napad był w hiszpańskiej mennicy, co ją obrabiałam z kupy pieniędzy i miałam to nieszczęście, że trafiła mnie w brzuch kula stróżów prawa i że właśnie kończy się dla mnie zabawa. Dopiero jak mi Władka dali na pierś ja się popłakałam szalenie. A później zadzwoniłam do mamy, choć niewiele pamiętam z tej rozmowy. W ogóle niewiele pamiętam z tej nocy, poza tym, że było mi bardzo gorąco, bardzo bolało mnie gardło, byłam głodna i spragniona, że miałam nie podnosić głowy i że za parawanem słyszałam płacz jakiejś dziewczyny. To był oddział pooperacyjny, za oknem była wielgachna burza, moja dzidzia spała u pielęgniarek, a ja tęskniłam do niej i myślałam, że mają rację te dziewczyny, co mówiły, że to jest tęsknota potworna jak ci z brzucha wyciągną malucha. Malucha, który ciężko – jak ja – zniósł przychodzenie na świat, cały się owinął pępowiną i tętno mu leciało na łeb, na szyję, i stąd to cięcie. 43 godziny czekania na cud. Czy to nie przegięcie?

IMG_20180803_080310829

18 komentarzy

  1. Wiem,że głupio i źle to zabrzmi,ale mimo wszystko Ci zazdroszczę. My nie możemy zajść w ciążę od roku, dopiero od roku, a ja szaleję z rozpaczy i na dzieci nie mogę patrzeć bo płaczę.
    Jesteś bardzo silna i dzielna!Gratuluję, życzę siły i zdrowia 🙂

    1. Bardzo mi przykro, Gosiu. Mam trochę znajomych z podobnymi problemami i serce mi pęka jak o nich pomyślę. Próbujcie, próbujcie, trzymam kciuki. Poród to koszmar, ale dzidzia rekompensuje, tak.

  2. Bardzo bardzo ci wspolczuje. Mialam podobny poród jesli chodzi o brak postepu ale zostalam zupelnie inaczej potraktowana, ludzko po prostu. Po 4h skurczy jak opisywałas wyzej i 2cm rozwarcia dostalam znieczulenie gdzie po 15 minutach przestalo mnie bolec, caly czas mialam podpiete takie przenosne ktg bez kabli, i jak po 8h postep byl na 3cm to powiedzieli: byla pani dzielna, dziekujemy, probowala pani, nie bedziemy dluzej meczyc pani i dziecka, zapraszamy na stól. Na stole okazało sie, ze macica byla budowy bardzo utrudniajacej porod sn. Wiec łacznie trwalo to 8h a nie 40, masakra. Polecam ci szpital na zwirki i wigury i Warszawie. Porodowka jednoosobowa, znieczulenie bez najmniejszego problemu i ludzkie traktowanie.

  3. 5 mies. temu urodziłam synka. U mnie decyzja o cesarce zapadla po 15 godzinach i wiem, ze dluzej bym juz nie wytrzymala, sama bym blagala o operacje. 40 h to brzmi jak prawdziwe tortury. Nie rozumiem podejscia poloznych – nie histeryzuj, nie krzycz, wez sie w garsc. Ja krzyczalam, bo inaczej nie moglam, nie wiem jak mialabym niby to powstrzymac.

  4. Jakbym czytala opis swojwgo porodu… z taka roznica, ze po 22 godzinach piekla blagajac o cesarke, jedyne co zaproponowala polozna to masaz szyjki, ruszyla mi lozysko i z 2cm zrobilo sie 8. W trochę ponad godzine urodzilam. Po porodzie okazalo sie, ze mam przyrosniete lozysko więc pod narkoza je ze mnie usuwali. Az sie boję zachodzic w druga ciaze po tym co przezylam. A zawsze chcialam miec dwójkę.. Szkoda, ze pozwalaja kobietom tak dlugo sie męczyć.. To chore moim zdaniem. I tak, zgadzam sie, porod to piekło.

  5. Witaj Gosiu. Mój pierwszy poród wyglądał podobnie. Może nie 38h pierwszeej fazy a około 20h. Mną szczęście skończył sie naturalnie. Ból potworny a centymetrów brak. Też jak się zaczęło w nocy to byłam sama i nie przespałam nawet minuty. Wysiłek, ból o bezsilność, że nie wie poradzisz trwał dla mnie wieki, ale jak mała Z. już była na świecie to o tym całym koszmarne zapomniałam. Trzy miesiące temu zaliczyłam drugi poród. Tym razem trwał niecałe 4h więc to prawda co mówią,że z drugim idzie szybciej. Gratuluję pięknego synka i może się kiedyś spotkamy na spacerze na Fordonskich terenach. Buziaki

  6. A u mnie było zupełnie na odwrót, postęp był tak szybki, że po pół h pierwszych skurczy miałam 8, czy 9 cm rozwarcia. Rolercoster bez hamulców. strasznie bolało, starałam się nie krzyczeć. Z tym, że młody lekarz w środku nocy nie przyjął mnie na oddział, chcąc odegrać się na swoim przełożonym (moim prowadzącym). Po 3 h czekania i walesania się pomiędzy szpitalnym krzesem a lezanka, bez żadnego wsparcia położnej czy lekarza, przyjechała karetka. Bardzo się bałam.Zabrała mnie do lepszych ludzi, do innego szpitala. Tam po 40 minutach urodziłam. Szpital, szpitalem, to ludzie tworzą atmosferę, niektórzy jak widać minęli się z powołaniem. Współczuję tych 40 h i życzę wszystkiego dobrego.

Skomentuj Ania Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *