basen

Basen zawsze robił mi tak, że wszystko czego nie miałam pod kontrolą nagle miałam, czego nie wiedziałam nagle wiedziałam, wszystko układałam. Nie pływam dobrze. Pływam źle, pływam powoli i nie zanurzam się pod wodę, bo mi ona nalatuje do nosa i gardła, a to boli. Ale nic mi tak nie poprawia humoru jak basen. Nawet jeśli humor mam świetny. W basenie najwięcej sobie uświadamiam. To sobie uświadomiłam w basenie, że liczę rzeczy. Liczę kafle na suficie basenu. Za każdym razem, kiedy tam jestem. A kiedy leżę w wannie, liczę ile przedmiotów mam na parapecie. I to liczę po kilkadziesiąt razy, choć wynik jest zawsze ten sam. Czasami liczę głoski w wyrazie, który wypowiadam. I łapię się na tym, że robię to przez kilkanaście minut, zapominając jakiej większej dyskusji ten wyraz dotyczył. Uświadomiłam sobie w basenie, że jestem chora na symetryczność. Że kiedy stawiam na stole talerze z obiadem, to stawiam je w odpowiedniej odległości, a na środek daję solniczkę, nie po to, by łatwiej było wszystkim do niej sięgać, ale by była miernikiem tej doskonałości. Symetrycznie poukładałam nam rzeczy na szafkach nocnych. Symetria to sprawiedliwość, uświadamiam sobie na basenie. Na basenie postanawiam rzeczy. Że od dzisiaj będę bardziej stanowcza, nie ustąpię od dzisiaj, a jak ktoś mnie zdenerwuje to mu powiem, zamiast mu nie mówić. Potrzebuję basenu. Dlatego przyłażę tu dwa razy w tygodniu. W środy i w soboty. W środy jest bardzo mało ludzi, przynajmniej rano, jeden pan w ręczniku jest zawsze, na ręczniku wielki i groźny ptak, pan rozgadany, zanim wskoczy do wody ze dwadzieścia minut gada z ratownikami, żeby ci nie pomarli z nudów, a później jak skoczy to wodę wywala z całego basenu, bo pan jest ogromny, jak ogromy jest na jego ręczniku ptak. W soboty ludzi jest więcej, wiadomo. W soboty tatusiowie przychodzą z dziećmi i prawdopodobnie mówią im przed samiuśkim wejściem do wody, dzieci, drzyjcie mordy dopóki wam starczy tchu, skaczcie na bombę, nie bacząc, czy płynie ktoś, czy nie, skaczcie ludziom na plecy i drzyjcie im się w twarz, błagam was, dzieci, wydrzyjcie z siebie całą waszą frustrację, agresję i gniew, pływajcie na oślep, bez żadnego pomyślunku albo nie pływajcie wcale tylko kopcie w wodę i okładajcie ją pięściami, tarasujcie drogę, róbcie niezdarne fikołki, kopiąc ludzi po brzuchach i brodach, nie przepraszajcie i nie reagujcie, jeśli was upomną, ja tu sobie stanę i was nie upomnę ani razu, bo mam wszystko w dupie, szczególnie innych ludzi, tu sobie stanę, dzieciaczki, zupełnie jak cham, utrudniając wszystkim pływanie i porozmawiam z tą przemiłą ratowniczką, na oko siedemnastoletnią, będę ją zagadywał całą godzinę, aż nam wszystkim zbabcieją paluchy od wody. W soboty zwykle jest tak, że basen jest podzielony na część dla dzieci i dla dorosłych. Przynajmniej na trochę. Później ratownicy te liny ściągają, zupełnie nie wiem od czego to zależy i czym jest dyktowane, bo i zawsze dzieje się to w innych godzinach. Czasami w soboty dmuchany jest dzieciakom dupny balonozamek, po którym one latają, piszcząc jeszcze głośniej i rozbryzgując wodę z basenu mocniej niż pan od ptaka. Tak było teraz. Pływam. Tam i z powrotem. Raz żabą płynę, raz na plecach. Głośno od dzieciaków, ale ten basen na razie podzielony liną, że one są po jednej stronie, ja po drugiej. Po mojej stronie pływa zdechła mucha. Najpierw się przestraszam, ale później obmyślam plan, żeby zepchnąć ją do dzieciaków. Jestem zła na te baseny, na tych ratowników, co się sobie patrzą w pazury, a muchy brzuchami do góry. Dopływam drugi raz, muchy nie ma. Super, teraz nie położę się na plecach, bo mi mucha wejdzie we włosy, będę ją musiała wziąć w palce, grubą i martwą. Tak się taplam w myślach smutnych, gdy nagle na mój tor ładuje się jakiś super pływak, wielce profesjonalny, w czepku, okularach i ze stoperem, który przyszedł tu dziś najpewniej pobijać rekordy świata. A ja w moim stroju w kwiaty i z ozdobnymi guzikami, co unoszę się na wodzie wolno jak lilia, zostałam właśnie wystawiona na próbę wcześniejszych postanowień. Nie ustąpię. Nie przejdę na tor obok, który jest wolny, bo na tym torze byłam pierwsza, bo jak przejdę to pokażę, że jestem od pływaka słabsza, że z tą słabością się zgadzam, jego chwalę i jemu gratuluję, siebie poniżając. Nie ma! Płynę tam i  powrotem. W głowie kołacze się myśl, że na tym drugim torze będę sama, będę mogła doprzemyśleć, co zaczęłam. Ale myśl silniejsza ją strąca, że jak tam pójdę, przegram i te myśli zdominuję poczuciem przegranej. Płynę tam i z powrotem. Ten pływak taki niby super, ale sam dupy nie ruszy obok, może ma te same myśli w głowie, może myśli, zaraz tam pójdziesz, kwiatuszku, wygram z tobą. Myślę, Boże, o czym ja myślę i staram się zmienić tego myślenia tok, wracam do bycia stanowczą i zdecydowaną. I nagle wpływam na muchę i szlag mnie trafia, z czym się mierzyć muszę i zmieniam tor, pływak wygrywa, ja staram się sobie wmówić, że teraz przynajmniej na plecach mogę, liczę te kafle dla świętego spokoju, nagle ratownicy mi ciągną tą liną po brzuchu i buzi, nie przepraszając, bo czemu, właśnie basen stał się basenem dla wszystkich, wszyscy są sobie równi, żadnych podziałów, żadnych granic, keine grenzen, dzieciaki są wszędzie, bladzi od północnoirlandzkich opadów tatusiowie robią zidiociałe miny do znudzonych ratowniczek. Pływam dalej, chcę pływać godzinę, jak zawsze, takie mam plany, nie chcę ustępować, staram się poukładać do kupy myśli o tej stanowczości i symetrii, ale wkoło tylko chaos i szaleństwo, nagle ten balonozamek wrzucają do basenu, dzieciaki się drą, jakby je ktoś obdzierał ze skóry, nagle liną dzielą basen na pół, zostaję na wodach głębokich, myślę, spoko, tu jest ludzi mniej, jednak ci co tu są zupełnie już zdurnieli i pływają w poprzek, co chwilę ktoś na kogoś wpada, ratownicy ziewają lub się przeciągają, zostało mi jakieś dziesięć minut, by osiągnąć, co założyłam, wpadam na muchę nagle, choć już zdążyłam zapomnieć, myślę, nieźle se jej truchełko dopłynęło aż tutaj, a nagle wpadam na muchę drugą i myślę, to jakiś żart, i tylko macham nogami w wodzie, patrzę na ten zamek, na dzieciaki, tatusiów, ratowników i głowę zadzieram do góry, licząc kafle, i to jest ten moment, kiedy kamera powolutku się unosi i wszystko to kręci z lotu ptaka, to ten moment, kiedy wszystko staje się coraz mniejsze i cichsze, ja maleńka w stroju w kwiaty i guziki, staję się kropką, cichną rozsierdzone dzieciaki, monstrualny i zmaltretowany balon wydaje się maleńkim kwadracikiem, unosimy się wyżej i wyżej, aż stajemy się punkcikiem na mapie świata, na nasze frustracje nie ma bata.

(zdjęcie psa na tle wody daję, zupełnie bez powodu).

_MG_4586

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *